teesem teesem
2268
BLOG

"Wspomagane samobójstwo to jest spokojna, łagodna śmierć."

teesem teesem Społeczeństwo Obserwuj notkę 2

Nie akceptujemy cierpienia, nawet jeśli jest naturalne, tzn. wynika ze starości, z chorób lub klęsk żywiołowych. Cywilizacja współczesnego zachodu jest wysublimowana. Kiedy słyszymy krzyk, nie uciekamy, ale też nie przykrywamy poduszką ust krzyczącego. Stosujemy nieco inne metody - przekonujemy do zażycia środków przeciwbólowych. To nic nowego ani złego. Od zawsze szukało się środków uśmierzających ból. Ból ciała i ból duszy. Do niedawna jednak czas działania tych środków nie był natychmiastowy - poza upiciem się do utraty przytomności.

Teraz mamy środki, które działają nieomal natychmiast. Po pół godzinie zdejmują nam ból z głowy, albo oddalają znacznie bardziej okropne cierpienia. Znacznie bardziej. Dla zwyczajnego człowieka wręcz niewyobrażalne...
I tu dochodzimy do sedna sprawy.
Dlaczego cierpienie stało się niewyobrażalne? Ba, wręcz sprzeczne z naturą? W jaki sposób osiągnęło status zjawiska urągającego porządkowi natury i życia?

Musiało coś ten stan poprzedzić. I nie pomylę się chyba, jeśli powiem, że poprzedzał go proces stopniowego rugowania ze świadomości bólu i cierpienia. Żeby ten proces się powiódł, trzeba było na ból i cierpienie spojrzeć inaczej niż nakazywała tradycja – w obrębie naszej kultury tradycja chrześcijańska.

Cierpienie zdetronizowano jako wartość - utraciło walory czegoś nobilitującego. I to w kilku wymiarach.
Cierpisz, a więc zmagasz się z czymś, co cię przekracza, nad czym nie możesz zapanować, co jest w tobie, ale zarazem poza tobą, bo nie możesz tego uchwycić, złapać, zdławić w rękach. Jesteś więc wobec niego bezbronny, bezradny na poziomie zmysłowym. Ta z kolei bezradność oddziaływuje na twój umysł i stan ducha. Próbujesz jakoś sobie radzić z bólem - próbujesz na wiele sposobów i z różnym skutkiem.

W tradycji chrześcijańskiej podporą duchową w cierpieniu jest modlitwa - zarówno odmawiana przez osobę cierpiącej dopominającą się o uzdrowienie, o zmniejszenie boleści, jak i wspólna, rodziny, czy większej zbiorowości. Jeśli sprawa wydaje się beznadziejna, modlący proszą o cud, a czasem też o zmiłowanie Boże w postaci szybkiej śmierci.

A dzisiaj? To znaczy w dominującej rzeczywistości postchrześcijańskiej?

Dzisiaj mamy leki, które cierpienie niwelują, uśmierzają, przesuwają w przyszłość. Dzielą na kawałki dając czas na złapanie wytchnienia. Już więc nie czujemy się tak bezradni. Przynajmniej, gdy to działa i stać nas na właściwe leki. Co się natomiast dzieje dzisiaj w przypadkach beznadziejnych?

Zależy od kraju. Gdzieniegdzie dopuszczono już praktykę zabijania na życzenie.

"W Szwajcarii dopuszczalna jest pomoc w samobójstwie. Nasze prawo mówi, że jeśli ktoś chce umrzeć, można mu pomóc. () Robię wkłucie do żyły i przygotowuję kroplówkę z solą fizjologiczną - na próbę. Pacjent najpierw sprawdza, czy potrafi ją sam uruchomić. Jeśli tak, umieszczam w niej właściwy środek. Od tej pory nikt inny poza nim nie może jej dotknąć."

Pana Boga nie ma w tym procesie decyzyjnym. Został odsunięty. Możliwe, że część pacjentów łudzi się, że jednak zainterweniuje w ostatniej chwili i sprzeciwi się gromkim głosem - halo, to moja działka! To ja jestem alfą i omegą. Wchodzicie w moje kompetencje, wara! Ja się tym zajmę.

No ale Bóg milczy. Dał absolutną wolność wyboru swojemu ukochanemu stworzeniu. Nowoczesne państwa zdają się przychylać do tej koncepcji, usiłując ułatwić procedurę przyspieszonej śmierci.

"Proszę zobaczyć: to jest taka lekka dźwigienka, która przypomina działaniem migawkę w aparacie fotograficznym(...) Wystarczy lekko dotknąć - brodą, językiem - i uruchomi się mechanizm, który odblokuje lek."

Dzisiaj więc można skrócić ból definitywnie. Razem z życiem.

Bo po co komu takie życie? Cierpiący przeżywa męki, co samo z siebie jest trudne do zniesienia. A w dodatku cierpią też jego bliscy, którzy na to patrzą (jeśli są zdolni do uczestnictwa czynnego), którzy zmagają się ze swoją bezradnością, którzy chcą pomóc, a nie mogą. Cierpią też inni - łącznie ze słabo wydolnym systemem opieki medycznej.

"Otóż jak się widzi taką spokojną, dobrą śmierć, to człowiek myśli: czy to jest na pewno niezgodne z religią, że pozwalamy odchodzić ludziom w taki sposób? A może to jest właśnie akt miłosierdzia?"

W kulturze chrześcijańskiej z jej tradycjonalistycznym odłamem, katolicyzmem - inne spojrzenie na cierpienie pozwalało odsunąć od siebie pokusę zakończenia problemu definitywnym aktem samobójstwa czy morderstwa.

Za jakie grzechy mnie karzesz, Ojcze? wołał Hiob, niewinny. Za jakie grzechy, wołali i wołają mniej grzeczni spośród nas, których trapiły bądź wciąż trapią plagi i zmory chorobowe. Miało więc cierpienie swój wymiar kary, formę spłaty długu: za grzechy spotykał Cię sąd już tutaj, na ziemi, za życia, i to nie tylko w formie dręczącego sumienia. Takie cierpienie było określane... błogosławieństwem. Łaską. Jeśli cierpisz tutaj, mniej będziesz cierpieć po drugiej stronie. Może nie unikniesz oczyszczenia w czyśćcu, ale będzie ci tam lżej.

Męki doczesnego żywota, w tym utrapienia ciała, były często również ostrzeżeniem. Nawróć się, żałuj za czyny swe niegodziwe, abyś mógł dostąpić zbawienia, a nie poszedł na zatracenie. Cierpienie w takiej sytuacji stanowiło kubeł zimnej wody. Piekło czeka, ale nie musisz tam iść.

"To była druga osoba po moim ojcu, której pomogłam w ten sposób odejść. Była przy nim żona i cztery córki, to się działo w ich domu. Tuż przed śmiercią on ją mocno przytulił i powiedział: "Odchodzę po prostu trochę wcześniej niż ty, ale wkrótce się spotkamy".
(Ale czy na pewno?)

W percepcji chrześcijańskiej cierpienie jest doświadczeniem. Bo Bóg w taki sposób doświadcza nas. Inaczej nie da się go wytłumaczyć sensownie. Inaczej jest chaosem, błędem systemu, brakiem odporności, mutacją - ogólnie czymś nieakceptowalnym. Czymś, czemu nie chcemy przyznać miejsca przy naszym stole, chcemy je odizolować, zamknąć, odsunąć sprzed oczu. Zabić.

"Pacjent wie, że od tego momentu będzie żył jeszcze około czterech minut. Może pożegnać się z rodziną, przytulić. Po mniej więcej minucie przychodzi sen, potem ustaje akcja serca."

I może nie byłoby z tym problemu, gdyby zabijanie cierpienia nie wiązało się z zabijaniem więzi społecznym, rodzinnych, a w końcu tych, które łączą nas z życiem. Bo zabijanie cierpienia w końcu prowadzi do zabijania ludzi. Tej nieuleczalnej choroby, która wiedzie od iluzorycznie beztroskiej młodości w skromną, ograniczoną, w końcu niedołężną starość.

Miał 82 lata, był już po dwóch wylewach. Nie mógł pisać ani mówić, porozumiewał się właściwie tylko ruchami głowy, a i to nie zawsze się udawało. Zadawałam mu na przykład pytanie, a on kiwał, że "tak". A za chwilę walił się ręką w czoło i ryczał rozwścieczony. (...) Dla człowieka o takim charakterze ten stan bezradności musiał być nie do zniesienia.”

Tak, starości również nie znosimy. Tzn. tej pozbawionej lukru, gdzie ułomność ciała zasłania urokliwe zmarszczki i nie pozwala dokopać się do barwnych zbiorów pamięci. Taka starość to same problemy. To inna odmiana bezradności, zdania na innych. Bycia ciężarem.

"Miałam kilku umierających pacjentów pod opieką. Lekarze rodzinni często wolą takiego pacjenta odesłać do szpitala czy hospicjum, bo jemu trzeba poświęcić dużo czasu, czasami chodzi się do niego nawet trzy razy dziennie."

Kiedyś posiadanie w rodzinie osoby schorowanej i mocno posuniętej w latach było błogosławieństwem. Błogosławieństwem było, że jest z nami cierpiący, który, uważano, tym cierpieniem wyjednywał łaski dla swoich najbliższych. Bóg bowiem ceni sobie nasze cierpienie. Sam cierpiał i wie, co to znaczy.
W tradycji chrześcijańskiej współczucie jest cnotą, a nie ciężarem. Twój niedomagający bliźni, dziadek lub babcia, ojciec lub matka, to prezent od Pana Boga. Masz okazję nieść pomoc komuś, kto jej potrzebuje. Nie musisz nawet wychodzić z domu. Ta osoba jest pod ręką. Nie musisz szukać potrzebujących na ulicach.

Postanowiłam go nie ratować. I to było trudne, bo byłam już wtedy lekarką, od 20 lat prowadziłam praktykę rodzinną. Miałam też trójkę dzieci, którym jakoś musiałam to wytłumaczyć.”

Dochodzimy w końcu do najdonioślejszego wymiaru cierpienia, jakie chrześcijaństwo nam oferuje. Cierpieć dobrowolnie. Cierpieć dobrowolnie za kogoś. Jeszcze bardziej - cierpieć za kogoś aż do utraty życia. Jak w przypadku św. Maksymiliana Kolbe. Święta siostra Faustyna prosiła Jezusa o to, by mogła cierpieć za grzechy innych. Taki kształt przybiera naśladowanie Chrystusa w najdalej posuniętej formie.

Tymczasem dzisiaj coraz częściej dochodzi do przeinaczenia tych pojęć, zastąpienia ich fałszywkami. Fałszywym współczuciem. I podpierając się nim, próbujemy pomóc. Tylko komu właściwie pomagamy? Czy aby nie temu, który nie przepuszcza żadnej okazji?

"Dobrze - powiedziałam. - Zawrzemy układ. Obiecaj, że nie będziesz próbował się zabić, skacząc pod pociąg, a ja postaram się zorganizować ci wspomagane samobójstwo".

 

cytaty pochodzą z gazety specjalizującej się w przeinaczaniu rzeczywistości:
http://wyborcza.pl/duzyformat/1,142470,17107626,Pomagam_w_samobojstwie__Rozmowa_z_dr_Erika_Preisig.html

 

teesem
O mnie teesem

najlepiej radzę sobie z wymyślaniem nowych koncepcji najgorzej z ich realizacją...

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Społeczeństwo